Star Wars: Force Awakens

The Force Awakens – powrót magii

Star Wars to prawdopodobnie największy fenomen w historii kina i popkultury. Licząca niemal czterdzieści lat seria porwała niejedno pokolenie i zainspirowała niezliczoną liczbę rozmaitych twórców. Od oficjalnych książek i komiksów, przez fanowską twórczość, aż po nawiązania w innych dziełach kultury – saga Lucasa zawładnęła wyobraźnią milionów. I wszystko wskazuje na to, że najbliższe lata powiększą to grono.

Niemałym wyzwaniem będzie znaleźć film, który jest wyczekiwany bardziej niż Przebudzenie Mocy. W tym celu prawdopodobnie należałoby się cofnąć do czasów Mrocznego Widma, pierwszej części drugiej trylogii Lucasa. Co było dalej – wszyscy wiemy. Przy całej mojej sympatii dla tych filmów, doskonale rozumiem rozgoryczenie starszych fanów, których oczekiwania mocno rozminęły się z rzeczywistością. W dodatku, kiedy 10 lat temu wybieraliśmy się do kina na Zemstę Sithów jasno powiedziano, że to ostatni epizod jaki zobaczymy. Jednak w 2012 roku stało się coś nieoczekiwanego. Prawa do marki wykupił Disney, a George Lucas odsunął się od dzieła swojego życia. Zapowiedziano kontynuację sagi, a nadzieja na wskrzeszenie magii oryginalnej trylogii Star Wars powróciła. Rozpoczął się trudny okres oczekiwania. Sam jestem wieloletnim fanem i wiązałem z Przebudzenie Mocy tyle nadziei, co obaw. Choć J.J. Ambrams jako reżyser miał u mnie ogromny kredyt zaufania (uwielbiam jego Star Treki, nawet jeśli nie mają zbyt wiele wspólnego ze starą serią), to wciąż istniało ryzyko, że kierunek jaki obrało moje ukochane uniwersum mnie rozczaruje – w końcu odrzucone zostało 30 lat pozafilmowej twórczości Expanded Universe. Jak wyszło? Cóż, fantastycznie. I nie dajcie sobie powiedzieć, że jest inaczej. Większość krytyków pieje z zachwytu (a przynajmniej chwali film), to zauważyłem, że wśród zwyczajnych widzów, fanów i „fanów” opinie są dość podzielone. Ja jestem zachwycony i mam ochotę na więcej, choć nie pozostałem ślepy na pewne wady.

Moc jest w nich silna

Ale o co w ogóle chodzi? Za wiele ode mnie się nie dowiecie – wszak cała frajda polega na samodzielnym odkrywaniu historii, prawda? Ograniczę się więc do minimum: po trzydziestu latach od optymistycznego zakończenia Powrotu Jedi świat nie wygląda tak, jak można byłoby się tego spodziewać. Imperium przetrwało i ma się lepiej niż ci, którzy niegdyś zaryzykowali wszystko by je obalić. Zakon Jedi, wykorzenienie Imperium z galaktyki, nawet relacje między pewnymi bohaterami – nic chyba nie wygląda tak jak byśmy sobie tego życzyli. To niezwykle intrygujący koncept i pełne potencjału tło dla fabuły. Jednak największą siłą obrazu są postaci – i to zarówno powracające jak i te kompletnie nowe. Rey i Finn to świetni, dynamiczni bohaterowie. Odpowiednio charyzmatyczni i interesujący w kontekście historii, które za nimi się kryją, a możliwości ich rozwoju są nieograniczone. Oboje zostali również świetnie zagrani. Wcielający się w Finna John Boyega wniósł dużo udanego humoru do filmu, umiejętnie równoważąc powagę wątku jego przeszłości. Na jeszcze więcej pochwał zasługuje debiutująca aktorsko (!) Daisy Ridley. Przyznaję, że przed obejrzeniem filmu miałem duże wątpliwości co do obsadzenia kompletnie nieznanej osoby w tak ważnej roli. No i kompletnie nie miałem racji, gdyż patrząc na Rey nie widziałem kogoś kto gra, tylko mieszkającą na Jakku zbieraczkę złomu, przed którą otwiera się bezkres wszechświata. Kolejnymi fantastycznymi bohaterami są: Poe Dameron (rozbrajający Oscar Isaac jako najlepszy pilot w galaktyce), generał Hux (świetny Domnhnall Gleeson będący połączeniem Tarkina i Adolfa Hitlera) i niezwykle uroczy droid BB-8. Pierwszych dwóch było mi stanowczo za mało, a robot po prostu mnie kupił – i to nie tylko dlatego, że większość dobrych momentów komediowych to jego zasługa.

Dość kontrowersyjną postacią okazał się natomiast Kylo Ren – główny antagonista. Adam Driver nie prezentuje dobrze nam znanej charyzmatycznej grozy, a niekiedy wydaje się wręcz śmieszny. W żadnym razie jednak nie jest to wada. Jego antybohater dopiero stawia niepewne kroki na swojej ścieżce – to niestabilny i zagubiony wyznawca Dartha Vadera. Uważam go za jeden z ciekawszych elementów Przebudzenie Mocy, także dlatego, że bierze udział w bezsprzecznie najlepszej i najbardziej zapadającej w pamięć scenie filmu.

Star Wars: Force Awakens

Powrót do XX wieku

Nadszedł czas na pytanie, które towarzyszyło produkcji od samego początku: jak na tle nowicjuszy wypada stara gwardia? Cóż, fantastycznie. Han Solo nie jest tu umęczonym Harrisonem Fordem czy kalką postaci sprzed 30 lat. To wciąż bohater, którego pokochaliśmy, ale jednocześnie widać po nim wpływ wydarzeń, które przeżył. To samo tyczy się Lei (niestety Carrie Fisher zdaje się jednak nieco odstawać od reszty pod względem aktorskim), która również przeszła przekonującą przemianę przy zachowaniu esencji swojego charakteru. Na widok tej dwójki czy pogłębionej braterskiej więzi między Hanem a Chewiem niejeden fan zaniemówi ze wzruszenia. Jak można było się spodziewać, nostalgii w filmie jest dużo – na szczęście zachowano w tym umiar i dobry smak. Dzięki temu zamiast przewracać oczami siedzimy głęboko poruszeni. Rewelacyjnie oddano również przygodowo-awanturniczy charakter oryginalnej trylogii. Na próżno szukać tu suchej ekspozycji rodem z prequeli. Nie uświadczycie scen, w których postaci będą bez końca przechadzać się i wyjaśniać fabułę. Tu akcja pędzi na złamanie karku, a nowe fakty i relacje między bohaterami wynikają z kolejnych zdarzeń i nieustannie zmieniających się sytuacji. To kolejny ukłon w stronę starych filmów przy jednoczesnym podkręceniu tempa. Dzięki temu dostajemy niezwykle dynamiczny obraz, który nie dłuży się nawet przez chwilę choć trwa dwie godziny i kwadrans. Odrobinę cierpi na tym złożoność historii i ukazanie szerszego tła oglądanych wydarzeń, ale warto pamiętać, że pierwszy film serii był jeszcze bardziej kameralny w pierwszej kwestii i enigmatyczny w drugiej.

Przebudzenie sztuki efektów specjalnych?

Powrót do korzeni w Przebudzenie Mocy ma miejsce na wielu płaszczyznach – kolejną z nich jest warstwa techniczna. Czy w czasach wszechobecnego CGI i kręcenia na green screenie możliwe jest jakieś zaskoczenie w tej kwestii? Tegoroczny Mad Max pokazał, że jak najbardziej. I nie inaczej jest tutaj. Zapomnijcie o fanatycznej fascynacji możliwościami komputera (znów trzeba wskazać palcem prequele) – w siódmym epizodzie do łaski powracają gumowe maski, przebrania, zdjęcia w plenerze. Szturmowcy to znowu ludzie w prawdziwych pancerzach, roboty to zdalnie sterowane blaszaki. Cud, miód i orzeszki. Na każdym kroku widoczna jest też ręka Abramsa: montaż jest dynamiczny, ale nie chaotyczny, a każdy strzał i eksplozja mają należytą i odczuwalną siłę. Tyczy się to też walki na miecze świetlne, która jest zdecydowanie bardziej widowiskowa niż te ze starszych filmów, ale jednocześnie najbardziej przyziemna. To nie spektakl choreograficzny rodem z prequeli – postaci rzeczywiście sprawiają wrażenie jakby chciały się pozabijać. Mniej udany okazał się efekt osiągnięty przy dwóch wygenerowanych komputerowo postaciach – niestety nie wyglądają one zbyt przekonująco. Co nieco zaskakuje, ponieważ inne efekty magii komputerów – walki X-Wingów z TIE-Fighterami czy pościg na Jakku – wywołują zachwyt i opad szczęki. Podobny wpływ wywierają zdjęcia; przepiękne, zapadające w pamięć ujęcia Daniela Mindela zdecydowanie przebijają to co pojawiło się w dotychczasowych epizodach. Pobitewne wraki na Jakku, TIE-Fightery na tle zachodzącego słońca, konfrontacja w zasypanym śniegiem lesie… Dużo można wymieniać. Niestety sprawa z muzyką wygląda nieco inaczej – choć ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa jest bardzo dobra (ten kompozytor nie schodzi poniżej pewnego poziomu), to brakuje w niej kompozycji zapadających w pamięć jak Duel of the Fates czy Battle of the Heroes, że już o czymś pokroju Marszu Imperialnego nie wspomnę. Po raz pierwszy w całej sadze to obraz przyćmił dźwięk.

Star Wars: Force Awakens

Zakłócenia Mocy

Powoli zbliżamy się do konkluzji i to czas, by opisać wspomniane we wstępie wady. Największą (a właściwie jedyną zasługującą na większą uwagę) jest częściowa odtwórczość scenariusza. Niektóre znajome rozwiązania fabularne odebrałem jako hołd oddany Nowej Nadziei, inne szczególnie mi nie przeszkadzały. Mam natomiast pewien problem z wyzwaniem, przed którym stają bohaterowie podczas trzeciego aktu filmu. Widzieliśmy już coś takiego i to nawet dwukrotnie. W żadnym razie nie skreślałbym jednak filmu z tego powodu. Wbrew temu co twierdzą niektórzy, to nie jest kalka Nowej Nadziei. Mam wrażenie, że sporo osób kompletnie nie zrozumiało, że obecne w ostatnim akcie zapożyczenia nie są sednem filmu. Służą one raczej jako tło i miejsce wydarzeń, które są kluczowe dla bohaterów – nowych i starych. A to dość zasadnicza różnica. Jeśli mam się czepiać, to nieco zawiedli mnie także przedstawiciele obcych ras. Z jednej strony rozumiem, że galaktyka to ogromne miejsce, zamieszkane przez więcej istot niż te, które mieliśmy okazję zobaczyć w poprzednich filmach, z drugiej jednak przydałoby się trochę więcej znajomych twarzy. Niektórzy mogą też ubolewać nad brakiem prawdziwie wyjątkowych planet pokroju deszczowej Kamino czy pokrytej lawą Mustafar, ale cóż – sami chcieliśmy wyjścia ze studia w plener, prawda? Wreszcie, kompletnie niedorzeczna okazała się rola kapitan Phasmy (kobieta-szturmowiec w metalicznym pancerzu i pelerynie) – mam nadzieję, że epizod ósmy naprawi ten błąd. Nie wiem też co myśleć o mentorze Kylo Rena; inscenizacja ich rozmów była kapitalna, jego wygląd i charakter już mniej. Widzieliśmy go jednak tak krótko, że wstrzymam się z oceną aż zobaczę więcej.

Przebudzenie Mocy – To już?

No właśnie, więcej. To słowo chodziło mi po głowie po wyjściu z sali kinowej i pozostaje w niej do teraz. Mam ochotę obejrzeć Przebudzenie Mocy drugi raz. I trzeci. I czwarty. I od razu po tym wybrać się na ósmy epizod. Trzeba przyznać, że bardzo sprytnie przygotowano grunt pod kontynuację pozostawiając wiele wątków w sferze niedomówień. Nie na tyle, żeby widz poczuł się jak po obejrzeniu odcinka serialu, ale w taki sposób, by z utęsknieniem czekał na ciąg dalszy. Bo pomijając jeden większy zgrzyt (i kilka drobnych), to film jest rewelacyjny pod każdym względem. Pełen dobrze napisanych i jeszcze lepiej rokujących na przyszłość postaci. Chwytający za serce, wzbudzający salwy śmiechu, a nawet gorzkie łzy (tak, rozpłakałem się i dalej jestem straumatyzowany pewnymi wydarzeniami). Widowiskowy, ale nakręcony z pomysłem. To film Star Wars, na który czekałem.

Mikołaj Lewalski

Udostępnij przez: