Tenisowa wojna płci [RECENZJA] Feminizm na korcie
Wszystko zaczęło się, gdy w 1973 roku były mistrz USA rzucił rękawicę -choć w tym przypadku raczej „rakietę”- ówczesnej najlepszej tenisistce. Wydarzenie przeszło do historii, jako punkt kulminacyjny feminizmu drugiej fali. Jednak gra toczy się do dziś – o równe prawa i szacunek.
„Dziewczyny, macie po dolarze. I to tyle”
Gdy Billie Jean King wygrała mistrzostwa USA w grze pojedynczej w 1972 roku, jej nagroda wyniosła zaledwie 10 tysięcy dolarów. W porównaniu, jej koledzy w tym samym czasie otrzymywali 25 tysięcy dolarów. King walczy o równe płace dla graczy, bez znaczenia, czy na korcie falują szorty lub spódniczki. W końcu tenis to sport dla każdego. Podobnie jak szacunek należy się każdemu. Jednak społeczeństwo z oporem przyjmuje projekty transformacji obyczajowej, o których coraz głośniej. Billie Jean przyjmuje więc propozycję Bobbi’ego Riggs’a, szowinisty-hazardzisty i rozgrywa historyczny mecz. Gra ma zainicjować bowiem potrzebne w latach 70. XX wieku zmiany.
Winner-take-all match
Zamysłem twórców z pewnością nie było stworzenie filmu o sporcie, mimo, że sportu w nim sporo, ani o ucisku mniejszości seksualnych. Jonathan Dayton i Valerie Faris chcieli w subtelny i przyjemny sposób wpleść problematykę równościową. Gender stanowi jednak blade tło w wielowątkowym dziele. Aspekty walki o równouprawnienie podane są zbyt symbolicznie. Nie pomaga przy tym wielokrotne odwoływanie się do kwestii męskości i kobiecości, stereotypów i ironizowanie o rolach społecznych oraz ich przejawach w rzeczywistości ówczesnych rodzin. Brakuje detali, które oddałaby charakter społeczeństwa tamtych lat. Wymowna scena obejmowania jednej z tenisistek przez reportera na wizji, nie zostaje w żaden sposób skomentowana. Zamiast więc wgłębiać się w problematykę tytułowej wojny płci, oglądamy głównie biegającego po korcie z parasolką czy owieczkami, pozującego do kamer- nie zawsze w ubraniu- Riggs’a (Steve Carell).
Zrównoważenie elementu rozrywkowego z dramatycznym w filmie nie jest prostym zadaniem. Łatwo przekroczyć granicę między lekką konwencją a kiczem. Twórcy z jednej strony zaserwowali widzom przyjemny w odbiorze i lekki film, z drugiej jednak przesycili elementy fabuły groteską. W efekcie, z pozoru, zmysłowa scena strzyżenia fryzjerskiego, pierwszej podszytej erotyzmem relacji Billie z kobietą, sprawia wrażenie taniej i sztucznej. To samo dotyczy dialogów między bohaterami- humor jest podany na tacy. W obliczu nadmiernego komizmu, poważne sceny, przestają być poważne. Podobnie jak wymowa całego filmu.
Trzeba jednak przyznać, że kolory, stroje oraz fryzury bohaterów doskonale oddają ducha epoki i sprawiają, że czujemy się jak obywatele „american dream” w latach 70. Historia świetna sama w sobie, oraz znakomita gra Emmy Stone sprawiają, że film ogląda się z zainteresowaniem – aż do piłki meczowej.
Niekończąca się bitwa płci?
W latach 70. XX wieku feministki drugiej fali domagały się między innymi równego dostępu do rynku pracy i równych płac. Po roku 1973, kobiety i mężczyźni otrzymywali takie samo wynagrodzenie podczas międzynarodowych mistrzostw USA w tenisie. Chociaż nie można tego nadal powiedzieć o wszystkich rozgrywanych turniejach, równe płace dla mężczyzn i kobiet przynajmniej w US Open pozostają normą.
Wydaje się, że po 44 latach wciąż niewystarczająco zmieniła się polityka równego traktowania w środowisku pracy. Ustawodawstwa poszczególnych państw powinny skuteczniej dbać o przestrzeganie i egzekwowanie przepisów antydyskryminacyjnych. Jeszcze wiele bitew przed nami- i to na kilku płaszczyznach.
Honorata Kostro