Han Solo: Gwiezdne wojny – historie [Recenzja] Kto strzela pierwszy?

Drugi spin off Gwiezdnych Wojen od kilku miesięcy zmagał się ze sporymi problemami. Różnice artystyczne pomiędzy Dyrektorką Lucasfilm, Kathleen Kennedy, a początkowymi reżyserami filmu, Christopherem Miller’em, oraz Philem Lord’em, po ponad połowie wykonanych przez nich zdjęć doprowadziły do ich zwolnienia. W kręgu afery nad realizacją filmu reżyserskie stery przejął Ron Howard (Apollo 13, Piękny umysł), jednak z powodu materiałów promocyjnych emocje wielu fanów wciąż były dość ostudzone, a przynajmniej w stosunku do innych produkcji Lucasfilm. Głównego bohatera nie trzeba przecież nikomu przedstawiać, gdyż stara trylogia, oraz Przebudzenie mocy w sposób wystarczający, mogłoby się wydawać, nakreśliły jego charakter. Czy zatem ten spin off był potrzebny i czy ze względu na problemy produkcyjne mógł się w ogóle udać?

Żeby nie psuć zabawy nie będę opisywał szczegółów fabuły, gdyż miejscami może ona być dla niektórych całkiem zaskakująca. Czas akcji usytuowany jest pomiędzy wydarzeniami z Zemsty Sithów, a tymi z Nowej Nadziei, a historia ogólnie mówiąc opowiada o czasach młodości Hana Solo, zanim jeszcze został doświadczonym pilotem, oraz jednym z najsławniejszych szmuglerów w galaktyce. Na swej drodze dane mu będzie spotkać przyszłego partnera Lando Calrissian’a, oraz swojego najlepszego przyjaciela Chewbaccę.

Jesteś sam? No to będziesz Han Solo

Film nie jest typową opowieścią o walce dobra ze złem, tylko idąc swoim ustalonym wzorem, czyli gatunkiem westernu (a w szczególności jego włoskiej odmiany), przedstawia skorumpowany świat pełen przemytników i hazardzistów, gdzie każdy walczy o przetrwanie. Główny bohater ma więc trudne zadanie, by nabrać odpowiedniej mocy charakteru i sprytu, które przydadzą się w budowaniu kontaktów z postaciami mogącymi przydać mu się w przetrwaniu.

Problem jednak z tym, że choć ambitny w założeniu scenariusz w finalnym rozrachunku postanawia być bardzo bezpieczny. Niektóre wątki są przedstawiane tylko powierzchownie, jakby Ron Howard bał się, że film będzie za długi i chciał postawić tylko na heist movie i opowieść o rewolwerowcach. W ten sposób bowiem film był określany przed premierą przez Kathleen Kennedy. Takie założenie mogło być nawet dobre, gdyby nie fakt, że jest to przecież film o jednej z najbardziej znanych postaci z Gwiezdnych Wojen. Alden Ehrenreich pozytywnie wywiązał się z zadania portretując mniej dojrzałą, romantyczną wersję Hana Solo, której cyniczny charakter dopiero zaczyna się kształtować. Dominująca poetyka westernu i kryminału nie daje mu jednak szans na prawdziwe rozwinięcie skrzydeł przez co postać, choć całkiem interesująca, nie posiada głębi znanej z poprzednich części. Nowa Nadzieja okazuje się lepszym przekrojem charakteru Hana Solo, gdyż paradoksalnie rzecz biorąc w filmie Howarda nie ma po prostu miejsca na jego prawowitą genezę.

Gwiezdne podróże

Jest natomiast miejsce na to z czego Gwiezdne Wojny słyną, czyli na efektowną eksplorację kosmosu. Widzowie zawiedzeni brakiem różnorodności świata z Przebudzenia mocy powinni wyjść z kina zadowoleni, gdyż w filmie pojawia się dużo nowych planet. Dla przykładu odwiedzamy rodzinną planetę Hana – Korelię, będącą siedliskiem brudu i degrengolady stanowiącej klimatyczne odbicie estetycznych motywów cyberpunku, gdzie życie toczy się wokół walki o pożądany przez wszystkich surowiec – hiperpaliwo Coaxium. Fantastycznie wypada również sławna podróż na Kessel podczas której odwiedzamy tunele międzygwiezdne, ciemne otchłanie, i gargantuiczne ośmiorniczopodobne potwory z którymi bohaterowie muszą sobie radzić na pokładzie kultowego Sokoła Millenium. Eskapada zostaje przedstawiona na tyle widowiskowo, że przestaje dziwić powód, dla którego Han tak bardzo chwalił się Kenobi’emu w Nowej Nadziei, że całą drogę udało mu się przebyć jedynie w „12 parseków”.

Support

W filmie dość interesująco wypadają również bohaterowie drugoplanowi. Chewbacca po raz pierwszy od lat 80-tych dostaje film, w którym nie jest już trzecim planem, tylko ma solidny charakter, który jest pieczołowicie budowany już od pierwszego spotkania z Hanem (te z pewnością wywoła uśmiech u niejednego fana). Donald Glover z kolei wypada tak czarująco, jak przystało na postać Lando Calrissian’a z V i VI epizodu. Ani razu nie wątpi się w jego zawadiackość i aż chce się by w filmie było go jeszcze więcej. Każde Gwiezdne Wojny potrzebują także charakterystycznego droida. Tak jest też i w tym przypadku. Tym razem postawiono na odbicie feministki – L3 – należącą do Lando Calrissiana, która z ogromnym zapałem walczy o prawa droidów. Krytycy zarzucający Kathleen Kennedy zbytnią feminizację Gwiezdnych Wojen mogą jednak spać spokojnie, ponieważ L3 scharakteryzowana jest z odpowiednią charyzmą i dystansem, przez co z pewnością zapisze się jako jeden z najciekawszych robotów Gwiezdnych Wojen, zaraz obok K-2SO z Rogue One, czy C3PO. Oprócz tego w Hanie Solo ma także miejsce cameo jednej z kultowych postaci nowej trylogii, której pojawienie się może zapowiadać ciekawe wydarzenia w kolejnym spin offie o Obi Wanie. Oczywiście nie zdradzam szczegółów, a wartość tego cameo każdy powinien ocenić sobie sam po seansie.

Czy zatem warto wybrać się na Hana Solo? Jeśli jest się fanem Gwiezdnych Wojen, to mimo tego, że uniwersum posiada dużo więcej ciekawych i ambitnych pomysłów na spin off’y, uważam, że jest to nadal film wart uwagi. Po jednym seansie jestem w stanie stwierdzić, że nie widać większych różnic artystycznych pomiędzy reżyserem Ronem Howardem, a Miller’em i Lord’em (ci w napisach końcowych pojawiają się ostatecznie jako producenci wykonawczy). Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie jest przyzwoitym, całkiem widowiskowym filmem przygodowym, klimatycznie nawiązującym do poetyki cyberpunku i westernu, który w ogólnym rozrachunku nie aspiruje do zapisania się w historii jako nowatorski i najbardziej rzetelny origin story.

 

Paweł Mozolewski

Udostępnij przez: