Człowiek zwany koniem [felieton] Analiza strukturalna konia
Avatar widzieli wszyscy, a jeśli ktoś nie widział, to i tak wie, co to jest i o co tam chodzi. Tańczącego z wilkami poznało już mniej widzów, ale wciąż bardzo wielu. Podobnie jak Ostatniego samuraja. Co łączy te filmy? Najprostsza analiza strukturalna może je sprowadzić do schematu, który okaże się… niemal identyczny dla wszystkich trzech. Wymieniłem znane tytuły, chociaż można sięgnąć do wielu nieznanych (także mi) podobnych i zbliżonych. Wypada teraz zapytać, czy istnieje dla nich wszystkich jakiś pierwowzór i, owszem – istnieje. Ten pierwowzrór jest głównym bohaterem artykułu.
Jeśli ktoś wątpi, że western bywał kinem prawdziwie artystycznym, ma szanse te wątpliwości rzucić w pół zdania. Kilka dni temu opisałem produkcję pod tytułem Ucieczka z fortu Bravo, jest to jeden z tych przypadków, które zrobiły westernowi jak najgorszą opinię. Na tym jednak świat się nie kończy, bo są i takie filmy, jak Człowiek zwany koniem. Obraz stoi rozkrokiem (co najmniej potrójnym) między trzema odcieniami gatunku: westernem klasycznym, antywesternem i „westernem kolonialnym” (rzadko stosowane pojęcie, choć temat w różnych wcieleniach skrycie powraca do dziś, ukryty w takich wariantach jak np. The Witch). Warto dodać, że główną rolę zagrał nie jakiś John Forsythe (wracając do Ucieczki z fortu Bravo), a nawet nie „jakiś” John Wayne, tylko sam Richard Harris, znany z takich dzieł kina artystycznego, jak Sportowe życie, czy Czerwona pustynia. Na tym jednak nie kończą się ambicje castingu. Film jest bowiem jednym z pierwszych, w których Indian grają Indianie, a nie ucharakteryzowany Burt Lancaster (odwołuję się oczywiście do Ostatniej walki Apacza, choć to tylko jeden z miliona przykładów, po prostu bardziej znany; podobny przypadek, lepiej wykonany, to Ziemia Chato z Charlesem Bronsonem). Spośród cech antywesternu Człowiek zwany koniem posiada co najmniej kilka. Jest to próba oddania należnego szacunku Indianom, następnie – krytyka kolonizacji ziem amerykańskich, następnie – realizm posunięty do naturalizmu, następnie – głębokie jak na ów czas badania etnograficzne leżące u podstaw scenariusza i w końcu – wątki kontrkulturowe (scena „tripu” i hołd dla jedności człowieka z resztą natury).
Zanim przejdę do (uproszczonej) analizy scenariusza, dodam, że pojawiły się sequele, nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Historia zawisła w powietrzu, zakończenie jest na tyle otwarte i wdzięcznie niedomknięte, że dopisano kolejne filmy: Powrót człowieka zwanego koniem i Triumf człowieka zwanego koniem. A teraz nastąpi krótki opis fabuły i proszę zgadnąć, który film opisuję: Avatar, Tańczącego z wilkami, czy Ostatniego samuraja? Posłuchajmy:
Przedstawiciel zachodniej cywilizacji, człowiek obdarzony niepospolitymi talentami, świetnie wyszkolony w walce i w obyczajach swojej kultury przypadkiem, wbrew woli trafia w miejsce, w którym nie umie sobie poradzić. Staje się zależny od „dzikich” i pomimo oporu, a nawet prób walki, po jakimś czasie musi uznać swoją zależność od nich. Powoli ulega fascynacji ich kulturą (choć nie spodziewał się jakiejkolwiek kultury w tej „dziczy”). Okazuje się też, że w wielu sprawach barbarzyńcy są sprawniejsi, sprytniejsi i doskonalsi niż najlepsza – wydawałoby się – z kultur, czyli tzw. Zachód. Najważniejsze jednak jest to, że bohater odkrywa związki z naturą i zaczyna żyć nowym rytmem, odkrywa w sobie pokłady ducha i esencję, której sam po sobie się nie spodziewał. Przechodzi głęboką przemianę duchową. W końcu nadludzkim wysiłkiem nie tylko zaczyna dorównywać „dzikim” duchem i ciałem, ale zostaje jednym z ich wodzów. Dochodzi do konfrontacji. Jego dawni przyjaciele i zwierzchnicy – obecnie wrogowie – najeżdżają plemię, z którym się zżył. Bohater korzysta z umiejętności, które posiadł po obu stronach konfliktu, uczy swoich nowych krajan sposobów walki cywilizacji technokratycznej i używając obu szkół konfrontacji odnosi zwycięstwo, choroniąc ginący świat natury i ducha.
Nie ma sensu brnąć w zagadkę, którą każdy i tak już rozwiązał kilka akapitów wcześniej. Wszystkie te scenariusze już były i są tylko wariacjami na temat Człowieka zwanego koniem. Kolejne podejścia do tej samej historii pojawiały się, pojawiają się i będą się pojawiać, bo jest wyjątkowo wdzięczna. Jednocześnie jest to jeden z wielu dowodów na to, że western nie jest dawno przebrzmiałą stertą kiczu, to gatunek, który wciąż żywo oddziałuje na kolejne narracje, choć rzadko kto pamięta o pierwowzorach. Tłumy w kinach (i przed monitorami) podziwiające Avatara w ogromnej większości nie wiedzą, że ten film już był. Wiele razy.
Oczywiście, zwrot „analiza strukturalna” użyty w tytule tego krótkiego artykułu jest tu na wyrost. Zrobiłem zaledwie pierwszy krok w kierunku takiej analizy, ale też „koń jaki jest, każdy widzi”. Wystarczy nie zamykać oczu podczas projekcji, a projekcję warto sobie zafundować, bo to badzo dobry film.
Sławomir Płatek