Romans Hollywood z Chinami trwa w najlepsze już od paru ładnych lat. Jego owoce bywają kuriozalne i pokraczne jak Transformers: Wiek zagłady, gdzie w połowie filmu akcja zupełnie bez powodu przenosi się do Chin, ale nie musi to być żadną regułą. Fantastyczny duet gwiazd chińskiego kina akcji w Łotrze 1 czy chiński rząd jako część międzynarodowego wysiłku o wspólny cel w Marsjaninie pokazują, że ta relacja może być naturalna i wnosić jakąś wartość. Wielki Mur jest następnym etapem współpracy i tym razem nie jest to mrugnięcie okiem w kierunku chińskiej widowni, a prawdziwa koprodukcja. Jej efektem jest widowisko oparte na strukturze hollywoodzkiego blockbustera, zachowujące jednak zmysł artystyczny kina azjatyckiego. Połączenia idei można się dopatrzyć zarówno na płaszczyźnie warsztatu filmowego, jak i merytorycznego przekazu historii. To produkt nieskomplikowany i czysto rozrywkowy, ale także bezpretensjonalny i atrakcyjny wizualnie.

Mafia, skorumpowani gliniarze, alkohol i prostytutki. Triple 9 (w Polsce wybitnie przetłumaczony na Psy mafii) przedstawia brudny, wulgarny i krwawy obraz miejskiego społeczeństwa. Nie ma tu wiele miejsca dla sprawiedliwości czy optymizmu. Osobiście, jestem wielkim entuzjastą takiego kina. Kina bezceremonialnego w swoich środkach i pozbawionego złudnej nadziei na lepsze jutro. Zaznaczę jednak, że widzowie poszukujący niedwuznacznej fabuły i rozbudowanej psychologii postaci, powinni rozejrzeć się za innym filmem. Triple 9 oferuje ostrą i brutalną akcję w ponurej otoczce, ze świetną obsadą na dokładkę. Jeśli to was pociąga – będziecie zadowoleni.

Kino akcji od lat cieszy się niezwykłą popularnością. Jest to jeden z ulubionych gatunków filmowych publiczności. Demonstrowanie niezwykłych umiejętności w walce wręcz, strzelanki, efekty specjalne… Kino niewymagające, którego celem jest dostarczanie widzowi wrażeń wizualnych, a nie poruszanie jego szarych komórek. Dlatego można stwierdzić, że scenariusz nie odgrywa tu większej roli – ważne, by „się działo”. Czy jednak na pewno?

Problem ze współczesnymi horrorami polega na godnej pożałowania wyobraźni i powielaniu schematów przez twórców. Zaczyna się od absurdów scenariuszowych, a kończy na intelektualnej impotencji reżysera. A przecież tak niewiele trzeba, żeby przestraszyć widza. Steven Spielberg w Szczękach (1975) przyprawiał widzów o ciarki przy użyciu prostego rekwizytu, efektownego montażu i kapitalnej muzyki Johna Williamsa. John McTiernan w Predatorze (1987) długo utrzymywał napięcie, stosując technikę zdjęć w podczerwieni i z użyciem kamery termowizyjnej, zanim ostatecznie pokazał kosmicznego drapieżcę polującego na komandosów w południowoamerykańskiej dżungli. Można mnożyć przykłady i podawać tytuły wpisujące się w klasykę suspensu. Dziś twórcy tak mocno skupiają się na zaskakiwaniu widza, że zapominają, czemu gatunkowo ma służyć horror.

Ten film otworzył mi oczy. Dzięki niemu zrozumiałem jak wielka stagnacja i zachowawczość ogarnęła kino akcji i szeroko rozumiane blockbustery. Czy ktoś dziś pomyślałby, że możliwe jest nakręcenie wysokobudżetowej produkcji z miłości do tematyki, a nie działając jedynie z pobudek finansowych? Że komputer nie musi być jedynym narzędziem wykorzystywanym przy tworzeniu spektakularnych scen pościgów? Że, zamiast metodycznie dawkować ugrzecznione atrakcje, można po prostu rzucić widza w sam środek szalonej orgii chaosu i zniszczenia? Na każde z tych pytań George Miller odpowie jednakowo: jak najbardziej. Tu nie ma taryfy ulgowej, ten film to niemal w całości wypełniona po brzegi eksplozjami, brudem i obłędem jatka. To widowisko, tak angażujące, że czujemy się bardziej jego uczestnikami niż zwyczajnymi obserwatorami. Piach zgrzytający między zębami, ryk silników rozdzierający bębenki słuchowe, krew bryzgająca na twarz – nie powiecie chyba, że to nie brzmi interesująco.