Było Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, był Kingsajz, teraz czas na Pomniejszenie

Malutcy ludzie są zabawni – gra rozmiarem, perspektywą, gagi z użyciem ogromnych przedmiotów dla „wielkowymiarowych ludzi” – to wdzięczny motyw w komedii. Pomniejszenie (Downsizing) Alexandra Payne’a stara się jednak być czymś więcej niż tylko „komedią o małych ludziach”. Ambitne założenie filmu jest takie: „malutcy ludzie, ale tym razem na poważnie”. Zamiast pomniejszać się dla „hecy” albo przypadkiem, bohaterowie Pomniejszenia zmniejszają się ze względów ekonomicznych. Otóż grupa norweskich naukowców, którzy wynaleźli maszynę do zmniejszania komórek organicznych wyliczyła, że dzięki zredukowaniu „wielkości” ludzkości, można zredukować również negatywny wpływ jaki ludzie mają na środowisko i zapobiec katastrofom ekologicznym.

Romans Hollywood z Chinami trwa w najlepsze już od paru ładnych lat. Jego owoce bywają kuriozalne i pokraczne jak Transformers: Wiek zagłady, gdzie w połowie filmu akcja zupełnie bez powodu przenosi się do Chin, ale nie musi to być żadną regułą. Fantastyczny duet gwiazd chińskiego kina akcji w Łotrze 1 czy chiński rząd jako część międzynarodowego wysiłku o wspólny cel w Marsjaninie pokazują, że ta relacja może być naturalna i wnosić jakąś wartość. Wielki Mur jest następnym etapem współpracy i tym razem nie jest to mrugnięcie okiem w kierunku chińskiej widowni, a prawdziwa koprodukcja. Jej efektem jest widowisko oparte na strukturze hollywoodzkiego blockbustera, zachowujące jednak zmysł artystyczny kina azjatyckiego. Połączenia idei można się dopatrzyć zarówno na płaszczyźnie warsztatu filmowego, jak i merytorycznego przekazu historii. To produkt nieskomplikowany i czysto rozrywkowy, ale także bezpretensjonalny i atrakcyjny wizualnie.

Nudzić się na wysokobudżetowym, perfekcyjnie zrealizowanym filmie akcji. Sytuacja – oksymoron, jednak zdarzyła mi się wczoraj wieczorem. Głównym bohaterem filmu Jason Bourne nie jest bynajmniej Jason Bourne. Głównym bohaterem jest Akcja, do ważnych postaci należą także Kamera i Montaż. Wszystko inne jest tłem, cała treść jest poświęcona tej trójce i właściwie o nich należałoby pisać recenzję. I będzie o nich, ale dla przyzwoitości wspomnę o figurantach.

Bycie fanem Ridleya Scotta to nie bajka. Z jednej strony darzymy go dozgonną wdzięcznością za arcydzieła pokroju Obcego czy Łowcy Androidów – filmy, które zrewolucjonizowały kino i to nie tylko w obrębie swojego gatunku. Trzeba jednak też pamiętać o licznych wpadkach, których w ostatnich latach widzieliśmy niepokojąco dużo. Choć objechane przez krytyków przeciętniaki pokroju Exodusu czy Adwokata są mimo wszystko dość sprawnie zrealizowanymi filmami, to od Scotta wymagamy dużo więcej. Nawet jego od dawna najambitniejszy projekt, Prometeusz, przez wielu został uznany za dowód na to, iż reżyser Gladiatora w końcu się wypalił. Osobiście nie zgadzałem się z podobnymi obwieszczeniami, podobnie zresztą z krytyką Prometeusza, który, poza kulejącym miejscami scenariuszem, robił duże wrażenie i dawał nadzieję na lepszą przyszłość. Mając te wszystkie myśli w głowie udałem się na przedpremierowy pokaz Marsjanina. Nie miałem wielkich oczekiwań, ale byłem zaintrygowany tematyką, obsadą oraz pierwszymi opiniami, które pojawiły się na świecie. Jak wielkie było moje zdziwienie kiedy zrozumiałem, że to zarówno najbardziej udany obraz Scotta od wielu lat jak i jeden z najlepszych filmów tego roku!