Sylwester Stallone był już zarówno obiektem uwielbienia jak i kpin. Po latach nareszcie staje się obiektem szacunku.

Nie zraził go schyłek kariery zapoczątkowany Rockym V, deszcz Złotych Malin ani żarty z jego prób tworzenia filmów na modłę lat 80. o kilka dekad za późno. Creed pokazuje, że przy odpowiedniej pomocy Sly wciąż potrafi magnetyzować widzów. Udowodniło to tegoroczne rozdanie Złotych Globów, gdzie Stallone zdobył nagrodę za swoją drugoplanową rolę w Creedzie i otrzymał owacje na stojąco. Okazuje się, że można zrobić kontynuację Rocky’ego z taką samą pasją i zaangażowaniem jak kiedyś, ale w poważniejszy, nowoczesny sposób.

Przyznaję się bez bicia: moja znajomość serii Rocky kończy się na pierwszej części. Nie jestem też wielkim fanem filmów sportowych i oglądam je raczej sporadycznie. Na Creed wybrałem się więc bez legendy kinowego boksu w sercu i bez szczególnych oczekiwań. I wiecie co? Po seansie momentalnie nabrałem ochoty na nadrobienie zaległości. Emocjonalnie obraz Ryana Cooglera porwał mnie całkowicie. Przepełniający serce podziw i ściskające gardło wzruszenie – już po kilku minutach kibicowałem bohaterom jakbym był jednym z nich.