Najnowszy film greckiego reżysera Yorgosa Lanthimosa rozpoczyna się dosyć nietypowym kadrem. Swego rodzaju prolog przedstawia zbliżenie na otwartą klatkę piersiową oraz znajdujące się w niej ludzkie serce, rytmicznie pompujące krew.  W tle pojawia się pompatyczna muzyka chóralna autorstwa Franza Schuberta. Dopiero po chwili okazuje się, że jest to scena operacji chirurgicznej. W ten sposób reżyser zaprasza widzów do swojego świata.

Tematyka kryminalna i policyjna stały się nośnym trendem współczesnej polskiej kinematografii. Po zeszłorocznym Czerwonym Pająku (reż. Marcin Koszałka) i mającej swą premierę w październiku „Prostej historii o morderstwie” (reż. Arkadiusz Jakubik), mamy do czynienia z kolejnym interesującym ujęciem sprawdzonych gatunkowych schematów.

Mafia, skorumpowani gliniarze, alkohol i prostytutki. Triple 9 (w Polsce wybitnie przetłumaczony na Psy mafii) przedstawia brudny, wulgarny i krwawy obraz miejskiego społeczeństwa. Nie ma tu wiele miejsca dla sprawiedliwości czy optymizmu. Osobiście, jestem wielkim entuzjastą takiego kina. Kina bezceremonialnego w swoich środkach i pozbawionego złudnej nadziei na lepsze jutro. Zaznaczę jednak, że widzowie poszukujący niedwuznacznej fabuły i rozbudowanej psychologii postaci, powinni rozejrzeć się za innym filmem. Triple 9 oferuje ostrą i brutalną akcję w ponurej otoczce, ze świetną obsadą na dokładkę. Jeśli to was pociąga – będziecie zadowoleni.

Hollywoodzkie wytwórnie filmowe rzadko odnoszą sukcesy podczas produkcji remake’ów, szczególnie gdy są to produkcje zagraniczne. Tak też się stało w wypadku tego filmu, choć daleko mu do klęski. Sekret w ich oczach odwołuje się do zdobywcy Oscara z 2009 roku – obrazu w reżyserii Juana José Campanelli, pt. Sekret jej oczu (El secreto de sus ojos). Podczas gdy argentyński oryginał rzeczywiście może być nazwany przekonującym i zajmującym thrillerem, amerykański następca stanowi tylko jego o wiele bardziej uproszczoną wersję, która nie wnosi żadnej wartości dodanej.

Wczoraj w kinach mogliśmy zobaczyć premierę debiutu reżyserskiego Marcina Koszałki, znanego operatora (m.in. Rewers, Pręgi) – Czerwonego pająka. Jest to film fabularny, reklamowany jako thriller rzucający wyzwanie skostniałemu gatunkowi. Przerażający, mocny i mroczny. Jednak nietrudno dojść do wniosku, że kampania promocyjna tego filmu znacznie zawyżyła oczekiwania wobec dzieła. Historia inspirowana dwoma zabójcami z epoki PRL-u – Karolem Kotem (Wampirem z Krakowa) i Lucjanem Staniakiem (Czerwonym Pająkiem) – owszem, jest pod wieloma względami godna uwagi, ale można jej postawić kilka zarzutów.

Od ponad dziesięciu lat Johnny Depp zdaje się być w zastoju. Karykaturalne role będące kolejnymi wariacjami Jacka Sparrowa lub udział w koszmarnie przeciętnych przedsięwzięciach, jak Transcendencja, sprawiają, że przykro oglądać takie marnotrawstwo talentu. Wiadomość o zaangażowaniu aktora w produkcję Paktu z diabłem przyjąłem więc z wielką ekscytacją. Pojawiła się nadzieja, że rola Jamesa „Whitey” Bulgera pozwoli Deppowi przypomnieć nam o swojej wielkości. Czy udało mu się stanąć na wysokości zadania?