Historia tajemniczego mordercy, którego znakiem rozpoznawczym jest śnieżny bałwan oraz tropiącego go detektywa po przejściach, to obiecujący pomysł na klimatyczny i surowy thriller. Film nakręcony na podstawie powieści norweskiego pisarza Jo Nesbo, dzięki gwiazdorskiej obsadzie, miał duży potencjał na stanie się jednym z hitów kinowych tej jesieni. Co poszło nie tak?

Mający premierę nieco ponad dwa lata temu John Wick okazał się ogromnym zaskoczeniem. Mało kto spodziewał się po nim czegoś więcej niż kolejnego akcyjniaka, o którym za rok nikt nie będzie pamiętał. Zamiast tego dostaliśmy film, który zachwycił większość widzów i krytyków, z miejsca wpisując się do kanonu gatunku. Fantastyczna choreografia, długie ujęcia, płynny montaż, zaskakująco wysmakowana strona audio-wizualna – takiego poziom wykonania i dbałości o szczegóły można ze świecą szukać we współczesnym kinie akcji. Ten film nie miałby jednak prawa się udać, gdyby nie Keanu Reeves i jego oszałamiająca zręczność, dzięki której sceny akcji są tak imponujące. O wyższości Wicka nad podobnymi produkcjami świadczy też wykreowany świat. W filmowej rzeczywistości płatni zabójcy współtworzą własne społeczeństwo ze swoją walutą, zasadami i organizowanymi usługami. Ten koncept okazał się niezwykle intrygujący i wręcz błagał o rozwinięcie. Tak też się stało – John Wick 2 to przykład filmu, który jest świadomy zalet swojego pierwowzoru i daje swoim widzom jeszcze więcej tego co pokochali wcześniej.

Formalnie jest to znany już widzom Dolan, który bawi się kamerą, montażem i muzyką – wystarczy przywołać scenę retrospekcji z dzieciństwa głównego bohatera, którą oglądamy przy akompaniamencie wakacyjnego hitu „Dragostea Din Tei” grupy Ozone. Fabuła z kolei niepokojąco przypomina Toma: protagonista przyjeżdża na prowincję do obcej mu rodziny (w przypadku To tylko koniec świata jest to co prawda rodzina własna, ale w równym stopniu obca) i zostaje uwikłany w panujące pomiędzy jej członkami skomplikowane relacje.

Na pokładzie statku wypełnionego przyszłymi kolonizatorami nowego świata z hibernacyjnego snu wybudza się mężczyzna. Przebudzenie nastąpiło przedwcześnie; ze 120 lat podróży zostało jeszcze 90. Nie ma możliwości ponownego zahibernowania, wezwania pomocy ani zawrócenia statku. Jedyną perspektywą pozostaje samotne przeżycie swojego życia wokół tysięcy śpiących osób. Czy aby na pewno?

Romans S-F z elementami dreszczowca, w świetnej scenerii i z doskonałymi efektami specjalnymi. Zacznę od warstwy S-F.

Sztuczna inteligencja jest tu traktowana z ogromną rezerwą. Maszyny są piękne, ale głupie. Barman, ze wszystkimi swoimi urokami, jest niczym więcej niż tępą i rozczarowującą sumą powierzchownych cech wszystkich barmanów świata, ze wskazaniem na świat dekadencki. Uczy się, ale nie myśli. Wpływa na uczucia, ale nie czuje. Podobnie jest z wirtualnymi postaciami udającymi doradców. Najpierw zaskakują elastycznością (potrafią słuchać i zwracają się do człowieka mniej oficjalnie na jego prośbę), jednak po chwili zaczynają sztywnieć i nie potrafią niczego, czego w nich nie wdrukowano. Sprawa okazuje się jednak szersza. Cały ten pojazd również tego nie potrafi. Jest niewiarygodnie skomplikowany i „inteligentny”, problem polega na tym, że jest głupi jak but. Zepsuł się i jeśli człowiek go nie naprawi, to się wykończy zgodnie z procedurami awaryjnymi. Jest to więc kolejny akt niewiary w sztuczną inteligencję, która byłaby zdolna do czegokolwiek więcej niż mechaniczne odtworzenie ludzkich działań – bez śladu własnej inwencji maszyny. I jest to, jak się wydaje, optymistyczna warstwa filmu.

Na spotkaniu z publicznością Mariusz Gawryś wyznał, iż pomysł na film zrodził się w jego głowie po przeczytaniu o utworzeniu kobiecej scholi gregoriańskiej we Wrocławiu – co było złamaniem pewnego tabu w kościele katolickim. Decydując się na nakręcenie kryminału reżyser po raz pierwszy w swojej karierze zmierzył się z kinem gatunkowym. Efekt jego starań, stanowi przykład całkiem umiejętnego czerpania z zachodniego kina. Kreując postaci i ich ekranowy świat Gawryś sięga po motywy fabularne znane z nurtu noir i sprawnie przenosi je na polskie realia. Nie udało mu się uchronić przed mniejszymi czy większymi potknięciami, ale w ostatecznym rachunku dokłada całkiem wartościową cegiełkę do polskiego dorobku kryminalnego.

Nudzić się na wysokobudżetowym, perfekcyjnie zrealizowanym filmie akcji. Sytuacja – oksymoron, jednak zdarzyła mi się wczoraj wieczorem. Głównym bohaterem filmu Jason Bourne nie jest bynajmniej Jason Bourne. Głównym bohaterem jest Akcja, do ważnych postaci należą także Kamera i Montaż. Wszystko inne jest tłem, cała treść jest poświęcona tej trójce i właściwie o nich należałoby pisać recenzję. I będzie o nich, ale dla przyzwoitości wspomnę o figurantach.

Sylwester Stallone był już zarówno obiektem uwielbienia jak i kpin. Po latach nareszcie staje się obiektem szacunku.

Nie zraził go schyłek kariery zapoczątkowany Rockym V, deszcz Złotych Malin ani żarty z jego prób tworzenia filmów na modłę lat 80. o kilka dekad za późno. Creed pokazuje, że przy odpowiedniej pomocy Sly wciąż potrafi magnetyzować widzów. Udowodniło to tegoroczne rozdanie Złotych Globów, gdzie Stallone zdobył nagrodę za swoją drugoplanową rolę w Creedzie i otrzymał owacje na stojąco. Okazuje się, że można zrobić kontynuację Rocky’ego z taką samą pasją i zaangażowaniem jak kiedyś, ale w poważniejszy, nowoczesny sposób.