Publikowaliśmy już jedną recenzję Demona (2015, Marcin Wrona), mamy jednak dwie, więc teraz ta druga:

Tak, jak można było się spodziewać, jednym z wątków dyskusji o tym filmie jest pytanie do jakiego gatunku należy. Samo takie pytanie jest świadectwem, że realizując fim Demon Wrona próbuje utrzymać się w światowych trendach, zacierających granice lub modyfikujących gatunki. Tym razem mamy do czynienia z opowieścią na prawach horroru, co nie oznacza naturalnie, że nie złamano żadnych zasad. To złamanie doprowadza komentatorów do zupełnej bezradności, co z kolei dowodzi, jak słabo słychać u nas głosy ze świata.

Na przykład – spór o „polski antysemityzm” tak silnie zdominował dyskurs medialny, że trudno jest przełknąć film, w którym „zabicie Żyda” nie wiąże się ani z holokaustem, ani z owym „polskim antysemityzmem”. Trudno będzie się od tych wątków oderwać także z tego powodu, że film Wrony inspirowany jest dramatem Przylgnięcie Piotra Rowickiego. Znajdziemy jednak wystarczająco dużo różnic, żeby pokusić się o odmienne interpretacje i posądzić o różną wymowę. W filmie nie ma żadnego gangu, główny bohater nie ma z Polską nic wspólnego, pojawia się też bardzo istotny wątek opętania na weselu, co pozwala utożsamić Demona z zupełnie innym pierwowzorem niż Przylgnięcie (o tym za chwilę). Nie poznajemy historii Hany. W końcu – film żyje własnym życiem i do zinterpretowania go nie da się używać klucza z dramatu o charakterze lokalnym, być może efemerycznym, klucza, o którym większość widzów kinowych nigdy nie słyszała i nie usłyszy, zwłaszcza jeśli film przekroczy granice Polski. Spektakl wydaje mi się zaledwie impulsem do skomponowania nowej opowieści, rekwizytornią postaci oraz wątków.

Świetny pomysł, który położono – a szkoda. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że bardzo ambitny zamiar rozbił się o coś – może o budżet, może o brak doświadczenia. I rozbił się kompletnie. Wyszedłem z seansu nieco zgorzkniały. Bo z jednej strony lubię kino nostalgiczne. Z drugiej – było sporo niezłego humoru. Z trzeciej – pomysł na scenariusz jak najbardziej w porządku. Co nie zagrało?

Z jednej strony to cenny pokaz sztuki performance’u, z pozoru jednej z nowszych (oczywiście ta „nowość” jest dyskusyjna, raczej chodzi o to, że te aktywności istnieją wciąż poza kanonem, bo generacyjnie to dość stara sztuka). Podobnie jak w filmie Jesteś bogiem „skanonizowano” fragment kultury popularnej, awansując ją do kultury wysokiej gestem zaproszenia, błogosławieństwa i wyposażenia w artystowską aurę. Film jako mistrz ceremonii chrzczący „dzikiego” adepta. To cenne, choć nie wiadomo na ile trwałe, bo i sam performance, choćby go nie wiadomo jak nobilitować, jest nietrwały. Wynika to z jego natury, co zresztą podkreślono w dialogach.