Romans S-F z elementami dreszczowca, w świetnej scenerii i z doskonałymi efektami specjalnymi. Zacznę od warstwy S-F.

Sztuczna inteligencja jest tu traktowana z ogromną rezerwą. Maszyny są piękne, ale głupie. Barman, ze wszystkimi swoimi urokami, jest niczym więcej niż tępą i rozczarowującą sumą powierzchownych cech wszystkich barmanów świata, ze wskazaniem na świat dekadencki. Uczy się, ale nie myśli. Wpływa na uczucia, ale nie czuje. Podobnie jest z wirtualnymi postaciami udającymi doradców. Najpierw zaskakują elastycznością (potrafią słuchać i zwracają się do człowieka mniej oficjalnie na jego prośbę), jednak po chwili zaczynają sztywnieć i nie potrafią niczego, czego w nich nie wdrukowano. Sprawa okazuje się jednak szersza. Cały ten pojazd również tego nie potrafi. Jest niewiarygodnie skomplikowany i „inteligentny”, problem polega na tym, że jest głupi jak but. Zepsuł się i jeśli człowiek go nie naprawi, to się wykończy zgodnie z procedurami awaryjnymi. Jest to więc kolejny akt niewiary w sztuczną inteligencję, która byłaby zdolna do czegokolwiek więcej niż mechaniczne odtworzenie ludzkich działań – bez śladu własnej inwencji maszyny. I jest to, jak się wydaje, optymistyczna warstwa filmu.

Na czym polegał problem Przebudzenia Mocy pisałem już i zdania nie zmieniłem. Z pewną obawą czekałem więc na Łotra i wyszedłem z kina miło zaskoczony. Może dlatego, że spodziewałem się gniota i na pewno nie jest to gniot, a może dlatego, że film rzeczywiście jest niezły.

Twórcy odwołują się do sentymentów. Nie robią tego jednak na siłę. Postacie znane z dawnych części Gwiezdnych wojen pojawiają się zaledwie na kilka sekund. Chcemy tych postaci i dostajemy je, ale nie ma tu wyzyskiwania ckliwych reminiscencji. Gra z widzem jest prowadzona znacznie subtelniej i sensowniej niż w Przebudzeniu Mocy.

Nudzić się na wysokobudżetowym, perfekcyjnie zrealizowanym filmie akcji. Sytuacja – oksymoron, jednak zdarzyła mi się wczoraj wieczorem. Głównym bohaterem filmu Jason Bourne nie jest bynajmniej Jason Bourne. Głównym bohaterem jest Akcja, do ważnych postaci należą także Kamera i Montaż. Wszystko inne jest tłem, cała treść jest poświęcona tej trójce i właściwie o nich należałoby pisać recenzję. I będzie o nich, ale dla przyzwoitości wspomnę o figurantach.

Most szpiegów, nowy film Stevena Spielberga zapewne zainteresuje miłośników historii najnowszej. Precyzja odtworzenia faktów i niektóre deformacje – to także fragment tekstu poniżej, choć jest to recenzja na tyle krótka, że zmieści się zaledwie parę spostrzeżeń, bez zagłębiania się w skomplikowane niuanse rekonstrukcji.

Powraca w filmie Transcendencja nieustannie uwielbienie dla archaicznych technologii i kultu komputera, który zajmuje hektary powierzchni w laboratoriach tylko po to, żeby był zdolny rozpoznać fotkę i skojarzyć ją z twarzą. Może by zadziałało na zasadzie zabawy stereotypem, gdyby było to zrobnione świadomie, ale to ma… zszokować widza. A widz ma takie zabawki w telefonie.

Jest to, być może mimowolna, polemika z filmem Wolny strzelec, pojawia się bowiem wątek – pytanie: za ile można sprzedać prawdę i co można poświęcić. To jednak nie meta, a dopiero punkt wyjścia dla wspaniałego dramatu społecznego. Niewiele więc da się opowiedzieć o fabule. Kilka zdań poniżej to tylko wprowadzenie, dalsza część skupi się na interpretacji. Jeśli więc mogę zachęcić do obejrzenia, to nie poprzez streszczanie fabuły, a przez zwykłą rekomendację. Jestem przekonany, że to jeden z najlepszych filmów 2015 roku.

Jubileuszowy, czterdziesty festiwal filmowy w Gdyni zakończył się we wrześniu 2015 roku. Pokazano dziesiątki filmów w kilku cyklach. Były to między innymi cztery konkursy, pokazy specjalne, prezentacje starszych dzieł. Można było liczyć na spotkania oraz dyskusje z twórcami i krytykami. Na większości pokazów, od początku do końca imprezy, sale były pełne lub niemal pełne. Dobiegł końca także rok. Zaproponuję kilka subiektywnych wrażeń, związanych nie tyle z chwilą w połowie września, kiedy skończyła się impreza, co ogólnie – z obrazem polskiego kina w całym roku.

Zacznę, proszę wybaczyć, od prywatnej dygresji, która jednak poprowadzi do sedna. Otóż w połowie lat 80. cała dzielnica, na której się wychowywałem, była owładnięta mitem roweru BMX. W pewnym wieku kupowało się dżinsy w Pewexie, kasety Maxell (najlepiej chromowe), przesiadywało u znajomych posiadaczy odtwarzaczy video, oglądało Commando, a poza tym wszystkim – jeździło się na rowerach. Był to czasem Pelikan, innym razem Zenit, ale najczęściej Wigry (miały numery od 1 do 5, i nikt nie wiedział, czym właściwie się różnią). Ot – siermiężna rzeczywistość późnej PRL, gdzie wszyscy wiedzieli, czym są spodnie Levis 501 i czym jest rower BMX, ale nosili „texasy” i jeździli na serii „wigry”. I marzyli o BMX, ale tego nie posiadał nikt, kto nie miał zaawansowanych znajomości na Zachodzie.

Pierwsze kadry są makabryczne. Słońce w centrum fotografii, potem zachód słońca, nie ma jak wiadomo bardziej pretensjonalnych ujęć niż Indianin w słońcu lub to samo słońce w czerwonej łunie zachodu z torem kolejowym na pierwszym planie. Ale to na szczęście tylko złe dobrego początki. Zdjęcia co prawda do końca pozostają co najwyżej pięknie poprawne (nigdy – odkrywcze), ale przede wszystkim – przestają razić. Chwilami wręcz hipnotyzują, co zwraca z nawiązką pierwsze rozczarowania, pomimo że tu i ówdzie zakrada się pretensjonalność.