Osobom zainteresowanym kinem termin blaxploitation jest zazwyczaj mniej lub bardziej znany. Popularny w latach 70. gatunek był ciekawym i do dziś omawianym zjawiskiem. Zdecydowanie rzadziej wspomina się natomiast o innym nurcie o podobnej do pierwszego nazwie, a mianowicie o turksploitation. Nie jest to niczym dziwnym, jako że nurt ten nie może pochwalić się żadną wartościową produkcją. Filmami powstającymi w nurcie tureckiego kina eksploatacji w latach 70. i 80. były przede wszystkim remake’i najgłośniejszych i najlepiej sprzedających się filmów amerykańskich. Światło dzienne ujrzały wtedy takie „dzieła” jak Cellat (nazywane Tureckim życzeniem śmierci) czy Three Big Men (znane jako Turecki Spider-Man). Filmy z tego nurtu nie były, mówiąc delikatnie, udane – były to zazwyczaj tanie i nieudolnie nakręcone produkcje, znane przede wszystkim z tego, że ich twórcy niewiele robili sobie z praw autorskich dotyczących filmów, które bezczelnie kopiowali.

Każdy kolejny film klasy zet, opierający się na konwencji monster movie, wydaje się udowadniać widzom, że wyobraźnia twórców stojących za tymi dziełami jest nieskończona. Wymyślają oni coraz to nowsze, przerażające w założeniu potwory, łaknące krwi i zabijania. Jak można zauważyć, najczęściej wybierają oni dla tego

Z Rosji do Francji

O Andrieju Zwiagincewie zrobiło się szczególnie głośno trzy lata temu, gdy jego Lewiatan po wygraniu Złotego Globu w kategorii najlepszy film zagraniczny, stanął w szranki z Idą, próbując zdobyć najpopularniejszą filmową nagrodę, Oscara. Przegrał wtedy pojedynek właśnie z polskim kandydatem, pozostał jednak w pamięci widzów i krytyków jako film-sprzeciw przedstawiający człowieka samotnie walczącego z systemem, który od początku skazany jest na porażkę.

Wojna w wielkich produkcjach filmowych prezentuje się na ekranie w sposób monumentalny i przerażający. Lecąca strumieniami krew, poodcinane kończyny, setki rannych i zabitych – wszystko to napawa grozą i zmusza do refleksji na temat bezsensowności tego rodzaju przemocy. Czy da się jednak przedstawić okrucieństwo wojny bez tych wszystkich elementów, a jedynie przy pomocy ukazania codziennych zmagań zwykłych ludzi, czekających w bombardowanych miastach na powrót bliskich? Przy pomocy upływającego czasu, oczekiwania, błędnych decyzji i zniecierpliwienia? Film Michaiła Kałatazowa, Lecą żurawie, udowadnia, że tak.

Mróz, surowość, dzika przyroda, samotność, głusza – Syberia kojarzy się z wieloma różnymi określeniami. Dla dziadka i jego wnuka Loszki – głównych bohaterów filmu napisanego i wyreżyserowanego przez Wiaczesława Rossa – jest jednak czymś jeszcze, domem. Pomimo niesprzyjających warunków, radzą sobie jak mogą, wiodąc ascetyczny żywot pośrodku tajgi, otoczeni przez szumiące lasy, głodne wilki i rwące potoki. Jednak mimo tego, że starają się oni żyć w zgodzie z przyrodą, ta pozostaje okrutna i nieprzejednana; chciałoby się powiedzieć, że to ona jest główną bohaterką rosyjskiego obrazu, niewzruszonym obserwatorem wydarzeń, które serwuje widzowi reżyser, a które napawają przygnębieniem i melancholią. Filmowa Syberia pozostaje miejscem czystym – surowym i nie poddającym się ludzkim zasadom, a stado wilków przemierzające ją co jakiś czas wydaje się symbolem nieokiełznanej natury, która wciąż istnieje w świecie, coraz szybciej pożeranym przez kolejne metropolie.

Kiriłł Sieriebriannikow nie patyczkuje się z widzem: główny bohater filmu Uczeń ukazuje swoje prawdziwe oblicze już w pierwszych scenach. Reżyser nie skupia się na historii, która doprowadziła go do stanu, w jakim się znajduje – ukazuje gotowy produkt, który powstał w niedopowiedzianych okolicznościach. Co spowodowało, że chłopak na pierwszy rzut oka nie różniący się od rówieśników, stał się religijnym fanatykiem i popełnił mrożącą krew w żyłach zbrodnię? Twórca nie odpowiada na to pytanie; ukazuje on drogę, którą chłopak przechodzi – od niezdrowej obsesji do kompletnego fanatyzmu, graniczącego z szaleństwem, a także wskazuje jak niebezpieczne może być niereagowanie i bagatelizowanie zachowań ostrzegawczych, które główny bohater wykazuje od początku filmu.

W gazetach czy w Internecie co jakiś czas można natknąć się na osobną kategorię dowcipów: „o Stirliztu”. Zazwyczaj nie są one zbyt długie, a przykładowy może wyglądać tak:

Stirlitz, idąc zamyślony, spojrzał w niebo.
Kaczki… – pomyślał Stirlitz.
Stirlitz… – pomyślały kaczki.

Na pierwszy rzut oka żart nie ma większego sensu ani nie jest zabawny. Wystarczy jednak obejrzeć jeden odcinek serialu nakręconego przez Tatianę Lioznową na początku lat 70., Siedemnastu mgnień wiosny, aby zrozumieć, o co chodzi.

Wydaje się, że fascynacja przemocą towarzyszy ludziom od zawsze. Już w starożytności amfiteatry gromadziły tłumy pasjonujące się walkami gladiatorów, czy chętnie przyglądające się rozrywanym przez dzikie zwierzęta nieszczęśnikom. Jeśli spojrzeć na to z odpowiedniej strony, okazuje się, że cała historia ludzkości jest właściwie historią przemocy: wojen, rzezi, ludobójstw. Okrucieństwem przesiąknięta była często także sztuka – literatura i malarstwo, tak samo stało się i z filmem. Odsetek obrazów kinematograficznych przedstawiających akty agresji wydaje się ogromnym.