Kochankowie Jamesa Gray’a uwodzą tajemniczością. To film, w którym sensacja przeplata się z obyczajowością – subtelność z pożądaniem. Melodramatyczne sceny trzymają w napięciu, jak gdyby obezwładniające uczucie niewiadomego pochodzenia czaiło się w ciemnej nowojorskiej uliczce. Reżyser prowadzi swoją opowieść w sposób niejasny, ale konsekwentny. Subiektywizacja

Quentin Tarantino dziwną personą jest. Jeden z najsławniejszych reżyserów ery postmodernizmu, uwielbiany za błyskotliwe, cięte dialogi, kipiące czystą energią sceny i bezgraniczną miłość do kina, o której z wielką dumą i radością daje znać w każdym aspekcie swojej twórczości. Nie wstydząc się swojej kinofilii, bezustannie kolekcjonuje inspiracje i oddaje hołd rozmaitym obrazom kina eksploatacji, lawirującym gdzieś na rubieżach Hollywood. Często są to dość dobrze oceniane dzieła, jak np. Lady Snowblood[1], czy Szybciej koteczku. Zabij! Zabij![2] Bywa jednak, że w jego bogatej kolekcji ukochanych filmów znajdą się również te nieco mniej przystępne, choć nadal posiadające swój własny, specyficzny urok. Jednym z takich przykładów jest właśnie Switchblade Sisters.

Sieranevada jest filmem wymagającym. Blisko trzy godziny seansu upływają widzowi na mniej lub bardziej udanych próbach skonstruowania pełnego sensu oglądanego materiału. „Materiał audiowizualny” – tak można określić poszczególne sceny, biorąc pod uwagę, jak  „zgrabnie” wymykają się one prostemu objaśnieniu. Nie jest też tak, że prezentowany ciąg obrazów nie tworzy żadnej narracji lub jest nielogiczny. Sęk w tym, że narracja jest pozorna, tak jak pozorny jest „sens”. Reżyser rozmyślnie prowadzi z odbiorcą grę, uświadamiając go, jak niedoskonałe są ludzkie narzędzia poznawcze. Cierpliwie rejestruje przebieg rodzinnej uroczystości, obserwuje swoich bohaterów minuta po minucie, śledzi ich z kamerą niemal krok w krok, przysłuchuje się ich rozmowom, kłótniom, zwierzeniom. A jednak widz nieustannie odczuwa dyskomfort „niedoinformowania”, wciąż brakuje elementów, które pozwoliłyby jednoznacznie określić tak istotne kwestie dla odczytywania tekstów filmowych, jak choćby charakter i motywacje postaci oraz ich wzajemne relacje.

Francja, lata 90. Grupa tancerzy, piątkowy wieczór w opuszczonej świetlicy, domowa sangria – tak na początku zarysowuje się obraz świata, który chce nam przedstawić Gaspar Noé. Reżyser argentyńskiego pochodzenia, tworzący we Francji, posiadający osobliwy i charakterystyczny styl, który przyzwyczaił nas już w swoich wcześniejszych produkcjach (Nieodwracalne, czy Love) do niekonwencjonalnego sposobu obrazowania rzeczywistości.

Część przyjemności czerpanej z oglądania filmu wiąże się ze sposobem prezentacji opowiadania. Przyjemnie jest obejrzeć klasyczną historię, gdzie bohater odbywa linearną podróż, a po kilku trudnościach pokonuje przeciwnika i zdobywa nagrodę. Jeszcze lepiej jednak, gdy twórca przejawia ambicję rozwijania podwójnej gry, w której uczestniczą bohaterowie

Godzilla zadebiutowała na wielkim ekranie w 1954 roku. W ciągu kilkudziesięciu lat jej postać została tak bardzo przetworzona przez rozmaite popkulturowe mechanizmy, że dzisiaj jawi się już raczej jako wytarty symbol filmów katastroficznych. Najntisowa dinozaurokształtna Godzilla Rolanda Emmericha nieudolnie zrealizowana na fali Parku Jurajskiego, postać filmów klasy B w stylu Godzilla vs. Mechagodzilla, czy po prostu jeden z wielu elementów kina Kaijū (z jap. potworna bestia), opowiadającego o gigantycznych kreaturach. Dziś postać japońskiego Boga potworów w większości jest niewyraźnym duchem tego, czym była na początku. Lecz czy warto jest jeszcze powracać do oryginalnej Godzilli?