Ciężko jest pisać o Mistrzu, szczególnie, że już nieobecnym, niepochlebnie. Nie da się jednak pisać pochlebnie, gdy z ekranu wylewa się scenariuszowa nieporadność i przedszkolna deklamacja aktorów. Wreszcie – nie sposób pisać niepersonalnie. Postać Andrzeja Wajdy, niczym tytułowe powidoki, zostaje z nami po filmie i negatywem zasłania rzeczywistość.

Czy zdarzyło Wam się kiedyś pomyśleć: „Mam ochotę obejrzeć krwawy western o kowbojach tropiących plemię zdegenerowanych kanibali!”? Mi też nie. S. Craig Zahler udowodnił jednak, że tak niecodzienne połączenie konwencji westernu i horroru jest dokładnie tym czego potrzebują oba gatunki. W ten sposób otrzymaliśmy film zaskakująco świeży i nieprzewidywalny. Nie jest to rozrywka dla każdego – wrażliwszych widzów odrzuci wstrząsająca brutalność niektórych scen, a fani slasherów rozczaruje wolne tempo akcji. Bo choć Bone Tomahawk nie boi się pokazać człowieka rozdzieranego na dwie części, to najwięcej czasu poświęca na nakreślenie charakterów postaci i relacji pomiędzy nimi.

Na pokładzie statku wypełnionego przyszłymi kolonizatorami nowego świata z hibernacyjnego snu wybudza się mężczyzna. Przebudzenie nastąpiło przedwcześnie; ze 120 lat podróży zostało jeszcze 90. Nie ma możliwości ponownego zahibernowania, wezwania pomocy ani zawrócenia statku. Jedyną perspektywą pozostaje samotne przeżycie swojego życia wokół tysięcy śpiących osób. Czy aby na pewno?

Romans S-F z elementami dreszczowca, w świetnej scenerii i z doskonałymi efektami specjalnymi. Zacznę od warstwy S-F.

Sztuczna inteligencja jest tu traktowana z ogromną rezerwą. Maszyny są piękne, ale głupie. Barman, ze wszystkimi swoimi urokami, jest niczym więcej niż tępą i rozczarowującą sumą powierzchownych cech wszystkich barmanów świata, ze wskazaniem na świat dekadencki. Uczy się, ale nie myśli. Wpływa na uczucia, ale nie czuje. Podobnie jest z wirtualnymi postaciami udającymi doradców. Najpierw zaskakują elastycznością (potrafią słuchać i zwracają się do człowieka mniej oficjalnie na jego prośbę), jednak po chwili zaczynają sztywnieć i nie potrafią niczego, czego w nich nie wdrukowano. Sprawa okazuje się jednak szersza. Cały ten pojazd również tego nie potrafi. Jest niewiarygodnie skomplikowany i „inteligentny”, problem polega na tym, że jest głupi jak but. Zepsuł się i jeśli człowiek go nie naprawi, to się wykończy zgodnie z procedurami awaryjnymi. Jest to więc kolejny akt niewiary w sztuczną inteligencję, która byłaby zdolna do czegokolwiek więcej niż mechaniczne odtworzenie ludzkich działań – bez śladu własnej inwencji maszyny. I jest to, jak się wydaje, optymistyczna warstwa filmu.

Na czym polegał problem Przebudzenia Mocy pisałem już i zdania nie zmieniłem. Z pewną obawą czekałem więc na Łotra i wyszedłem z kina miło zaskoczony. Może dlatego, że spodziewałem się gniota i na pewno nie jest to gniot, a może dlatego, że film rzeczywiście jest niezły.

Twórcy odwołują się do sentymentów. Nie robią tego jednak na siłę. Postacie znane z dawnych części Gwiezdnych wojen pojawiają się zaledwie na kilka sekund. Chcemy tych postaci i dostajemy je, ale nie ma tu wyzyskiwania ckliwych reminiscencji. Gra z widzem jest prowadzona znacznie subtelniej i sensowniej niż w Przebudzeniu Mocy.

Od kilku lat kino rumuńskie cieszy się dużym uznaniem wśród międzynarodowej publiczności. Kiedyś utożsamiane z amatorstwem, dziś triumfuje na prestiżowych festiwalach. Wspólne tendencje formalne i konsekwentna kontestacja społecznej rzeczywistości sprawiły, że na gruncie krytyki filmowej, przyjęło się określenie rumuńskiej nowej fali. Z jej początkiem wiąże się zdobycie Złotej Palmy w Cannes w 2007 roku przez nikomu nieznanego Cristiana Mungiu za dramat 4 miesiące, 3 tygodnie i dwa dni. Jego ostatni film, również doceniony na festiwalu (tegoroczna Złota Palma za reżyserię), Egzamin, to kolejna próba skonfrontowania się z niesprzyjającymi realiami własnego kraju.

Reżyser Ederly, Piotr Dumała, z zawodu jest grafikiem, animatorem oraz konserwatorem rzeźb. Jego najnowszy film uzupełnia tę listę kompetencji o zawodowe inspiracje – jest nią twórczość dwóch wielkich pisarzy: Franza Kafki oraz Brunona Schulza. Co do pierwszego z nich – należy wspomnieć, że w 1991 roku miał premierę stworzony przez Dumałę i wyprodukowany przez Studio Semafor krótkometrażowy film animowany pod tytułem Franz Kafka, który przedstawiał kilka epizodów z życia austriackiego pisarza. Niektóre motywy z tejże animacji pojawiły się w Ederly. W warstwie wizualnej zaś Franz Kafka był przedsmakiem tego, co dwadzieścia pięć lat później reżyser postanowił pokazać na ekranie – tym razem za pomocą kamery i rzeczywistych plenerów: czarno-biały rysunek dziewiętnastowiecznej Pragi zmienił się w filmie w czarno-białe zdjęcia nocne i klaustrofobiczną przestrzeń wyludnionego miasteczka.

Pochodzące z języka jidysz słowo „Polin” posiada dwa znaczenia – „Polska” oraz „tutaj spocznij”. Tradycja przekazuje, że mianem „Polin” Żydzi określili Polskę w drugiej połowie XV wieku, kiedy zezwolono im na osiedlenie się w kraju nad Wisłą po prześladowaniach w Europie Zachodniej. Po obejrzeniu wstrząsającego filmu Wołyń Wojciecha Smarzowskiego zacząłem doszukiwać się pewnych analogii związanych ze słowem „Polin”, które w warstwie metaforycznej doskonale oddaje skomplikowane relacje Polaków, Żydów, Ukraińców, Niemców i Rosjan w latach II wojny światowej.

Na spotkaniu z publicznością Mariusz Gawryś wyznał, iż pomysł na film zrodził się w jego głowie po przeczytaniu o utworzeniu kobiecej scholi gregoriańskiej we Wrocławiu – co było złamaniem pewnego tabu w kościele katolickim. Decydując się na nakręcenie kryminału reżyser po raz pierwszy w swojej karierze zmierzył się z kinem gatunkowym. Efekt jego starań, stanowi przykład całkiem umiejętnego czerpania z zachodniego kina. Kreując postaci i ich ekranowy świat Gawryś sięga po motywy fabularne znane z nurtu noir i sprawnie przenosi je na polskie realia. Nie udało mu się uchronić przed mniejszymi czy większymi potknięciami, ale w ostatecznym rachunku dokłada całkiem wartościową cegiełkę do polskiego dorobku kryminalnego.