Zazwyczaj dość długo zastanawiam się nad wstępem do swojego tekstu. Tym razem nie sprawiło mi to najmniejszego problemu. Pozwólcie, że opiszę Wam koniec seansu „Ex Machina”. Ostatnie ujęcie, pojawiają się napisy końcowe. Niektórzy zaczęli gorączkową ewakuację z sali, by powrócić do rzeczywistości. Ja siedziałem w bezruchu, kompletnie oszołomiony ostatnimi dwiema godzinami swojego życia. Tak, ten film jest tak dobry. Nie trzeba być miłośnikiem science-fiction, by to docenić. Choć nie ukrywam, że to fani gatunku będą najbardziej zadowoleni. Zwłaszcza, jeśli oczekują czegoś kameralnego i bliższego klasyce w wydźwięku i środkach przekazu. To przyjemny powiew świeżości po głośnych i efekciarskich produkcjach, które są znacznie bardziej zainteresowane fikcją niż nauką.
Ale po kolei – to ma być recenzja, nie festiwal mojej egzaltacji. Alex Garland do tej pory zaprezentował się publiczności przede wszystkim scenariuszami do 28 dni później oraz W stronę słońca. Nie zamierzam wdawać się w dyskusję na temat ogólnego poziomu obu filmów, ale niezaprzeczalne jest, że atmosfera wykreowana w obu produkcjach zasługuje na najwyższe uznanie. I choć składa się na nią wiele elementów, to chyba możemy się zgodzić, że bez nietuzinkowego scenariusza reżyser, Danny Boyle nie mógłby popisać się swoim kunsztem. Tym razem jednak to właśnie Garland zajął to zaszczytne miejsce. I do tej chwili zdumiewa mnie fakt, że to jego debiut.